Marc Chagall |
Powieści Szostaka budzą we mnie zawsze wiele emocji i pragnienie
podzielenia się wrażeniami. Ale albo słów mam za mało, albo też jest ich
zbyt wiele i kłębią się chaotycznie w mojej głowie, nie pozwalając
zebrać się w sensowne ciągi zdań. Poległam przy „Wichrach Smoczogór”,
poległam przy „Oberkach do końca świata”. Ale „Chochoły” prowokują do
walki, wyzwolenia się z marazmu i podjęcia chociażby próby zmierzenia
się z własnym bezwładem.
Marc Chagall, Paris |
Pisarz zaprasza czytelnika do Krakowa w bożonarodzeniowym i
karnawałowym wystroju. Chyba każdy mieszkaniec dawnej stolicy Polski
odnalazłby się w nim i zadumał nad urodą swego miasta, opisywanego przez
autora z prawdziwą pasją. Odnalazłby się i jednocześnie zagubił, bo
powieściowy gród Kraka bliski wydałby się także rodowitym wenecjanom, a w
jego krętych uliczkach i podziemnych tunelach odnaleźliby się
Kreteńczycy; znajomy wydałby się mieszkańcom pustynnej Jerozolimy i
Egiptu, a także rozognionym walką mieszkańcom Sarajewa czy Kabulu.
W tym mieście na pograniczu światów stoi kamienica, siedziba
rodziny Chochołów. Dom, albo raczej idea domu. Idea, która zarazem
łączy i dzieli jego mieszkańców. Budynek pełen krętych korytarzy,
schodów, ukrytych zakamarków. A w nim kilka pokoleń Chochołów. Trzeba
się z nimi zapoznać, oswoić; trzeba się wgryźć w ich struktury, ich
historie i nastroje.
Marc Chagall,Czerwone dachy |
Zgubiłam się w tym labiryncie, dałam się opętać narratorowi, który
wciągnął mnie w taneczny chocholi wir, uśpił i zniewolił. W sukurs
przyszły mu Wichry wprost z rokicińskiej chałupy, przynosząc ze sobą
zamarłe oberki, a wnet dołączyły do nich Berdy ze swymi góralskimi
przyśpiewkami. Powiedli mnie raz jeszcze na radomską ziemię, przegonili
po szczytach Smoczogór i już w pełni obłaskawioną ponownie oddali we
władanie Chochoła.
Niespiesznie opowieść się toczy. Czas płynie w rytmie odczuwanym przez głównego bohatera:
Marc Chagall,Zegar z wahadłem |
„Bywają dni o pustych przebiegach, całe tygodnie na bocznym torze,
wykolejone ze struktur czasu […]. Kiedy wreszcie czas rusza, eksploduje
sekwencjami wydarzeń, spotkaniami, mieni się nastrojami. Życie nabiera
właściwego rytmu, przynosi ukojenie, ulotne jak celofan iluzje, że tak
już będzie zawsze, że tak zawsze było, czujność usypia. I wtedy, właśnie
wtedy, łamie się jakieś nieistotne z pozoru kółko zębate, tryby czasu
hamują, zgrzyty i jęki, dźwięki pozbawione wdzięku. I znów kolejne dni w
bezruchu, pociąg w szczerym polu, tory pordzewiałe w każdym kierunku,
dookoła zaorane zagony, gawrony, rachityczne brzozy na horyzoncie”[1].
Stanisław Wyspiański, Chochoły |
Czytelnik zostaje zagarnięty przez ten krąg, poddaje się mu, wyzuty z własnego odczuwania czasowości.
Szostak eksperymentuje ze słowem, oswaja nowe, zaskakujące konstrukcje. Język powieści jest jak melodia pełna powtórzeń i zaburzonych brzmień, które powinny, zdawałoby się, sprawić, że zmieni się ona w kakofoniczny jęk. A jednak nie, niezwykłe struktury zdaniowe splatają się ze sobą i współbrzmią zgodnie, nie pozwalając czytelnikowi poczuć dysonansu.
„Zamyślony dałem się ponieść. Zamiast na most z powrotem w głąb
wyspy, moje kroki w wielu ulicach, maski, maski Kozła przed moimi
oczami”[2].
„Wspiąłem się, pchnąłem, wyszedłem i stanąłem. Od razu chłód, bo kurtka na dole, kurtka w pokoju niepotrzebna, więc na dole, ale ja na dachu, tu potrzebna, bo wieje, dachy Krakowa pode mną, wokół najeżone chruśniaki anten, gołębie, smutno i szaro, ołowiany hełm grudniowego nieba”[3].
Gdyby ktoś zapytał mnie, o czym jest ta książka, powiedziałabym, że o granicach. Tych płynnych i tych otoczonych niebotycznym murem. O granicach pomiędzy światami, ludźmi, pomiędzy nastrojami, pomiędzy jawą i snem, pomiędzy rzeczywistością a wyobrażeniem. Magia wkracza do świata rzeczywistego, a rzeczywistość anektuje dla siebie miejsca w świecie legend, marzeń i snów. Wszystko jest płynne. Wszystko jest umowne. I na tym migotliwym tle ostro odznaczają się kontury człowieczego zagubienia, jego niemocy i samotności.
Chocholi sen. Czas się z niego wyzwolić.
„Wspiąłem się, pchnąłem, wyszedłem i stanąłem. Od razu chłód, bo kurtka na dole, kurtka w pokoju niepotrzebna, więc na dole, ale ja na dachu, tu potrzebna, bo wieje, dachy Krakowa pode mną, wokół najeżone chruśniaki anten, gołębie, smutno i szaro, ołowiany hełm grudniowego nieba”[3].
Marc Chagall, La Marie |
Chocholi sen. Czas się z niego wyzwolić.
Wit Szostak "Chochoły" |
---
[1] Wit Szostak, „Chochoły”, wyd. Lampa i Iskra Boża, 2010, s. 165.
[2] Tamże, s. 149.
[3] Tamże, s. 151.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz