Ogawa Yoko "Muzeum ciszy" |
W objęciach ciszy
Może jestem dziwna, bo w dzisiejszym świecie globalizacji, integralizmu i wielu innych -izmów zawsze kiedy sięgam po powieść pisarza pochodzącego z egzotycznego dla mnie kraju oczekuję treści niosących ze sobą nowe, nieznane, obce. I czuję się chyba lekko zawiedziona kiedy Argentyńczyk pisze o hitlerowskich Niemcach, a Kolumbijczyk swoim bohaterem czyni pełnokrwistego Anglika. Tak też było z powieścią Ogawy Yoko. Zdobywczyni nagród Akutagawy i Tanizakiego a tu… miasteczko jak ze starej, znanej Europy. Może francuskie, może angielskie, na pewno jednak nie japońskie. I nie amerykańskie, chociaż po okolicy błąkają się białe bizony.
Do starego pałacu, zamieszkałego przez chimeryczną właścicielkę, jej przybraną córkę i ogrodnika z żoną, przybywa młody kustosz, którego zadaniem ma być stworzenie niezwykłego muzeum poświęconego pamiątkom po zmarłych w okolicznym miasteczku ludziach.
O ile samo miasteczko wydaje się wytworem Europy, o tyle zamieszkujący je ludzie wydali mi się bardzo japońscy. Nie ze względu na imiona – tych osoby występujące w powieści nie mają; nie ze względu na wygląd, bo chociaż narrator – kustosz – nie szczędzi nawet dość szczegółowych opisów, to jednak tak naprawdę nic z nich nie wynika. I w postaciach, i w samym narratorze jest coś, czego nie potrafię sprecyzować, ale co kojarzy mi się z bohaterami japońskich powieści.
Credit Line: Frka (mix i zmiana kolorystyki) Credit Line: Mark Thornhill (mix i zmiana kolorystyki) |
Mamy w powieści dwie społeczności: obywateli miasteczka wraz z ludźmi związanymi z tworzeniem muzeum pamiątek po zmarłych oraz mnichów z klasztoru, gdzie obowiązuje reguła milczenia i żyją… białe bizony. Obie grupy są jakby swoim lustrzanym odbiciem.
W zachowaniu bizonów i w zachowaniu mnichów nie zauważyłem istotnej różnicy. Zwierzęta pogrążone były we własnym świecie […]”[1] – mówi kustosz. Ale też podobnie ocenia ludzi w miasteczku: „Każdy płakał zamknięty we własnym świecie”[2].
Narrator zwraca uwagę na niezwykle małe, jakby do niczego nieprzydatne uszy zwierząt; dla ludzi małe uszy są, z pewnych względów, cechą niezwykle pożądaną. Zimą wzrasta śmiertelność w miasteczku, co jest zjawiskiem niezrozumiałym, ale w tym okresie wskutek niesprzyjających warunków naturalnych ginie też więcej bizonów. Bizony mogą dzielić z mnichami ich ciszę, a mieszkańcy miasteczka dzielą z muzealnikami wspomnienia po sobie.
Ogawa Yoko "Muzeum ciszy" |
„Nie odrzucamy rzeczy, które przychodzą z zewnątrz. […] Trzeba się przenieść z ciała do głębi serca”[3] – mówi młody mnich.
"My w muzeum robimy na odwrót. Dbamy o to, żeby przechować fizyczny kształt pamiątek”[4] - odpowiada dziewczynka.
Ogawa Yoko "Muzeum ciszy" |
Mnisi przyjmują ludzkie tajemnice, otaczają je ciszą i chronią w głębi swojego serca. Takim sercem-schronieniem dla pamiątek materialnych jest muzeum. W ten sposób podtrzymana zostaje równowaga pomiędzy tym co widzialne i ukryte.
Powieść jest jak księga inwentarzowa a zarazem karty z historią ludzi, którzy pamiątek po sobie już nie zobaczą.
„Księga inwentarzowa to taki rejestr aktów urodzenia, a karta z historią to jakby CV danego przedmiotu”[5] – opowiada młodemu mnichowi dziewczynka.
Piękny, prosty, a nawet oszczędny język może przywoływać na myśl mowę młodego mnicha, który za chwilę złoży śluby milczenia. Interwały między zdaniami, momenty wahania, zaciśnięcia warg – chwile ciszy, która dopuszcza czytelnika do wnętrza i zostawia mu przestrzeń na własne myśli. Jest to także język kogoś, kto zachwycając się delikatnym puszkiem na policzku dziewczynki bez zmiany tonu i barwy głosu przekazuje nam informacje o makabrycznych szczegółach morderstw lub przygotowywaniu preparatów z żywych organizmów. To wzmaga grozę, wywołuje dreszcz niepokoju. I ten niepokój towarzyszy czytelnikowi w ciągu całej lektury i jeszcze długo po zamknięciu ostatniej karty. Zdecydowanie nie jest to lektura dla nadwrażliwych.
„Muzeum to cały osobny świat. Ale większość ludzi nigdy się w ten świat nie zagłębia, najwyżej stoją przy samym wejściu i są zadowoleni. Takich, którzy zechcą wejść do środka, jest naprawdę tylko garstka”[6].
Ta książka jest jak muzeum. Zechcesz wejść czytelniku?
Powieść jest jak księga inwentarzowa a zarazem karty z historią ludzi, którzy pamiątek po sobie już nie zobaczą.
„Księga inwentarzowa to taki rejestr aktów urodzenia, a karta z historią to jakby CV danego przedmiotu”[5] – opowiada młodemu mnichowi dziewczynka.
Piękny, prosty, a nawet oszczędny język może przywoływać na myśl mowę młodego mnicha, który za chwilę złoży śluby milczenia. Interwały między zdaniami, momenty wahania, zaciśnięcia warg – chwile ciszy, która dopuszcza czytelnika do wnętrza i zostawia mu przestrzeń na własne myśli. Jest to także język kogoś, kto zachwycając się delikatnym puszkiem na policzku dziewczynki bez zmiany tonu i barwy głosu przekazuje nam informacje o makabrycznych szczegółach morderstw lub przygotowywaniu preparatów z żywych organizmów. To wzmaga grozę, wywołuje dreszcz niepokoju. I ten niepokój towarzyszy czytelnikowi w ciągu całej lektury i jeszcze długo po zamknięciu ostatniej karty. Zdecydowanie nie jest to lektura dla nadwrażliwych.
„Muzeum to cały osobny świat. Ale większość ludzi nigdy się w ten świat nie zagłębia, najwyżej stoją przy samym wejściu i są zadowoleni. Takich, którzy zechcą wejść do środka, jest naprawdę tylko garstka”[6].
Ta książka jest jak muzeum. Zechcesz wejść czytelniku?
Ogawa Yoko "Muzeum ciszy" |
[1] Ogawa Yoko, „Muzeum ciszy”, przeł. Anna Horikoshi, W.A.B., 2012, s.141.
[2] Tamże s.223 procesja płaczu
[3] Tamże s.163.
[4] Tamże.
[5] Tamże s.162.
[6] Tamże s. 112.
No, ja już drugi raz wolałabym nie wchodzić. ;-) Chociaż kto wie, może po jakieś szczegóły, ciekawe porównania? Czasami wolę kontemplować detal niż czytać całość. Bizony i mnisi, nad tym można podumać. Albo na przykład ta reguła milczenia. Wypadła mi z pamięci, a jakże sugestywna. Cokolwiek by się stało, nikt nie piśnie słowem. Nie wiem, czy akurat to skojarzenie jest adekwatne do treści, ale jako pierwsze przychodzi mi na myśl.
OdpowiedzUsuńA obrazki, poza drugim, Twoje? Moja ulubiona kolorystyka. :-)
I ja czytałam tę powieść podziwiając artyzm, ale odczuwając duży dyskomfort psychiczny. Narracja wydała mi się bardzo... wężowa, hipnotyzująca. Taka ociekająca słodyczą, która za moment zamieni się w gorycz piołunu, albo cykuty. Dlatego starałam się skupić na tych jasnych stronach mocy. A reguła milczenia, możność przekazania komuś swojej tajemnicy kojarzy mi się z tajemnicą spowiedzi. Pisanka u mnie z bizonem, ale te powieściowe były z aniołkami.
UsuńObrazki niby moje, ale z gotowego materiału - potrzebowałam czegoś surrealistycznego, dziwnego i płynnego. No i w niebieskościach. W pierwszym "ulepszyłam" obraz Grottgera (kolorystyka oryginału szalenie mi się zresztą podoba), bizony malowałam ze zdjęcia, a w ostatnim też wykorzystałam swoje fotki, które posklejałam, pomazałam i rozmazałam. Jakbyś nie wiedziała to jest to przyklasztorny cmentarz z dzwonnicą. ;P
Dzwonnicę widzę. I ten obrazek podoba mi się najbardziej, chociaż wszystkie zacne. :-)
UsuńDziękuję. Tak a propos młodego przewoźnika (potem pojawia się stary) przez bagno - na tym pierwszym obrazku, to ma być on. To z jego wnętrza bije "źródełko ciszy", które wyczuwa kustosz, kiedy postanawia mu wyjawić tajemnicę mordercy kobiet.
UsuńDziwna sprawa, ale mną najbardziej wstrząsnęły nie morderstwa ale sen kustosza ze scyzorykiem i dziewczynką w tle. I jeszcze te preparaty ze ślimaków. Brrrrr....
A! Nie poznałam przewoźnika na obrazku, ale teraz już mam jasność, kto zacz. :-)
UsuńSen ze scyzorykiem i dziewczynką? Popatrz, a ja zupełnie tego nie pamiętam.
No jak to... namalowałam mu (coś w rodzaju) ubranka ze skóry białego bizona! :)))
UsuńA sen wyparłaś! Lepiej nie będę Ci przypominać, bo to najkoszmarniejsza scena w tej książce. Autorka powieści ma w sobie coś z Mishimy Yukio i Tanizakiego. Szczególnie tego pierwszego - do tej pory, a czytałam wieki temu, jak przypomnę sobie "Na uwięzi", to ogarnia mnie przerażenie.
No, pod względem koszmarności to Tanizaki wysiada przy tej pani. ;-)
UsuńOch, w "Shunkinshō, czyli rozmyślania nad życiem wiosennej harfy" albo w "Tajemnej historii pana Musashiego" ulubiony zbereźnik chyba ją przewyższa. I w ogóle, to przyszło mi teraz do głowy, że ona go chyba naśladuje - ten opis preparatów ze ślimaków jest przedstawiony z taką samą pieczołowitością (miłością niemal) jak u Tanizakiego przygotowywanie głów. ;-D
Usuń