poniedziałek, 1 lutego 2016

Andrzej Muszyński "Podkrzywdzie"

Muszyński, Podkrzywdzie, Okres ochronny na czarownice, Carmaniola
Apoloniusz Kędzierski “Dziewczyna z dzbanem” (ok. 1900)
Głos pustyni

Magia przyciąga wiedźmy jak magnes. Nie obce im fantastyczne światy pełne duszków, elfów, magów czy krasnoludów. A już kiedy ktoś wypowie zaklęcie „realizm magiczny” wiedźmy gubią saboty pędząc w tamtym kierunku. No i pobiegłam.

Początkujący twórca, pierwsza powieść, ale nota z okładki nęciła a pełne zachwytu recenzje tych, którzy już przede mną pochwycili owo dzieło w dłonie, sprawiały, że na zmianę żółkłam i zieleniałam z zazdrości. W końcu jednak i mnie się udało drżącymi rękoma rozchylić karty „Podkrzywdzia” Andrzeja Muszyńskiego.


Mała, usadowiona gdzieś na obrzeżu Pustyni Błędowskiej, wioska, a tam pomalowana na niebiesko chałupa. W domostwie dziadek, babka i wnuk. I tajemnica. Niejedna zresztą. Chłopiec słowami własnymi i zapożyczonymi od rozmówców wiedzie nas przez świat mieszkańców chałupy i wioski, opowiada o obyczajach i zwyczajach; irracjonalnych lękach i zabobonach.

Głównym bohaterem tych opowieści jest dziadek –  gospodarz co się zowie, znawca pogody, niezrównany grzybiarz i jeden z tych, którzy własnoręcznie przygotowane alkoholowe napitki serwują samym sobie w ilościach daleko przekraczających miarę. Człowiek, który nie tylko hołduje dawnym obyczajom, ale wręcz żyje przeszłością. Nikt lepiej od niego nie zna okolicznych legend i mitów, nie ma też drugiego takiego, który tak dobrze zna okolicę. Skrywa on w duszy mroczny sekret, który go dręczy, a którego nie chce powierzyć wnukowi – tylko niekiedy z jego ust  wymyka się słowo: „ono”.  Dziadek często wymyka się po kryjomu do miejsca zwanego „Podkrzywdzie”, ale czym jest owo miejsce i czy istnieje w świecie rzeczywistym, czy też jest jedynie wytworem wyobraźni dziadka – tego wnuk nie wie.

Muszyński, Podkrzywdzie, Okres ochronny na czarownice, Carmaniola
Jacek Malczewski "Autoportret z pisanką" (1909)
I byłoby nieźle, gdyby nie to, że przedstawiane obrazy giną w bujnym gąszczu metafor. A gąszcz ten jest tak gęsty, że tonie w nim większość treści wikłając się w kolczaste gałęzie przymiotników i zapadając w lotne piaski słów. Byłoby dość sięgnąć po staropolskie, czy też gwarowe wyrażenia. Połączenie ich z wymyślnymi słowami wprost ze współczesnego słownika sprawiło, że powstała mało strawna papka, w której nie tylko ginie sens, ale która wręcz nabiera niekiedy niezamierzonych (chyba) humorystycznych akcentów.  Powstały takie dziwolągi jak: „biała kaszka świtu”, „febryczne dreszcze fajerek”, „dziadek (…) naturalny element fizjografii” czy „jajo nieba”…

„Ziarnka cukru brzęczały o szkło, jakby mosiężne dzwony zsuwały się po szklance, wszczynając szwargot przedmiotów pogrążonych w jękach i westchnieniach zakończonych napadem długiej czkawki, przytkanej dopiero białą kaszą świtu.  Ciepnięte do pieca szczapki wybuchały furią nowych języków, które rozbijały się o strop, kołysząc obrazkiem nad piecem. Fajerki oblazły febryczne dreszcze”[1].

„Trawniki, w których fosforyzowały języki dzikiego czosnku, ruszyły szturmem na chałupy, wrastając na sięgające ziemi okapy miętowymi kleksami”[2].

„Dziadek zabrał się do wysiewu zboża. Na skraju sadu, w refleksach światła odbitych od zroszonych luster szczawiu, stawał się naturalnym elementem fizjografii”[3].

„(…) wielka biblioteka wyzwoliła się już dawno ze swojego pierwotnego znaczenia – nieznany mi dotąd skutek przerostu treści nad formą”[4].

„Cienie pod światłem gwiazd gięły się w krzakach jak zawilce”[5].

„Na zadzie konia jak sygnatura słońca pojawił się kanciasty splot żył. Woda, przeciągając na długie tygodnie nadęte staccato kropel, zmyła z powietrza smog pyłu i owadów, które sprawiały opór spragnionemu konkretu wzrokowi – w ten sposób dłużące się dni zielone ewoluowały w swój nowy gatunek o woni kumaryny”[6].

„W długie wieczory pod pióropuszem rozżarzonego nieba płonęły lampy oliwne i świece, od czułych błon nocy odbijały się czysto stukot łyżek i skupione śmiechy”[7].

„Czułem, jak czas się rozpłaszcza, przywierając do powierzchni ziemi, rozrywa jak rozciągane przez hieny jelito, pozostawiając tu i ówdzie puste oka”[8].

„Przez mój umysł mimowolnie, jak nigdy wcześniej, przewijała się niepospolita liczba scen, które spragnione swoich przedłużeń, pleniły się, plącząc dygresje jak nieprzycięte w porę pędy chmielu, furkające już bez naszej kontroli gdzieś za płot, gdzieś ponad drogę”[9].

„Nocą dzika kaczka rozcięła w absolutnej ciszy taflę stawu skrzącą się od gwiazd – jak jajo zniesione na Pustynię przez niebo”[10].

Muszyński, Podkrzywdzie, Okres ochronny na czarownice, Carmaniola
Jacek Malczewski "W tumanie" (1893-94)
Gdzieś pod koniec babka narratora tak podsumowała całość:

„No, ładnie żeś nas wszystkich obsmarował… (…) Ale dziś już się tak nie pisze. (…) Szybciej, krócej, bez tych pióropuszy”[11].

To „już” można chyba stamtąd usunąć. I mam nadzieję, że te „pióropusze” to nie jest nawiązanie do „Pióropusza” Mariana Pilota, bo to jednak nie ta liga. Tam słowne galopady i językowe łamańce perfekcyjnie oddają absurdy opisywanego świata ani na chwilę nie przyćmiewając sensu – każde słowo, każdy przecinek znajduje się na swoim miejscu. Tego, niestety, nie można powiedzieć o tekście „Podkrzywdzia”. To nie tylko przerost formy nad treścią – sama forma wygląda jakby odlano ją z odbicia w krzywym zwierciadle.

Przepraszam. Będę pustynnym i samotnym głosem w tej krainie zachwytów. Miało być poetycko i magicznie, ale wyszło, jak wyszło. Nieszczególnie.



Muszyński, Podkrzywdzie, Okres ochronny na czarownice, Carmaniola
Andrzej Muszyński
"Podkrzywdzie"
- - -
[1] Andrzej Muszyński, „Podkrzywdzie”, Wydawnictwo Literackie, 2015, s.56-57.
[2] Tamże, s. 93.
[3] Tamże, s. 104.
[4] Tamże, s. 121.
[5] Tamże, s. 132.
[6] Tamże, s. 134.
[7] Tamże, s. 137.
[8] Tamże, s. 149
[9] Tamże, s. 151.
[10] Tamże, s. 151.
[11] Tamże, s. 179.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz